Andy Weir - "Marsjanin". Przedpremierowa recenzja powieści

Parę dni temu stałem się posiadaczem (teraz już wiem, że szczęśliwym) recenzenckiego egzemplarza powieści Andy'ego Weira pod tytułem "Marsjanin", której ekranizację w reżyserii słynnego Ridleya Scotta ujrzymy na wielkim ekranie pod koniec 2015 roku. Jest co czytać? Jest czego oczekiwać od takiego reżysera biorąc pod uwagę charakter powieści? W dzisiejszym tekście postaram się podzielić wszystkimi przemyśleniami na temat książki i co zawsze najważniejsze, zainteresować Was tym tematem. Są ku temu powody. Spoilerów nie będzie, więc możecie czytać bez obaw.

Andy Weir "Marsjanin" (The Martian)


"Kilka dni temu był jednym z pierwszych ludzi, którzy stanęli na Marsie. Teraz jest pewien, że będzie pierwszym, który tam umrze." - trzeba przyznać, slogan na okładce jest mocny! Na propozycję zrecenzowania powieści przystałem z kilku względów: oryginalnej historii, jej autora, zapewnienia, że powieść jest w ogromnym stopniu realistyczna, a przede wszystkim dzięki jej powiązaniu z tematyką tego bloga i szansą na zainteresowanie Was ciekawą pozycją w literaturze science-fiction (choć za chwilę okaże się, że tym razem to właśnie "fiction" stanowi dodatek).

Myślicie, że Robinson Crusoe miał przechlapane stając się jedynym ocalałym rozbitkiem na bezludnej wyspie? O tym bohaterze słyszał chyba każdy. Zapewne nie byłoby miło znaleźć się na jego miejscu. Albo taki Chuck Noland, którego zagrał Tom Hanks w filmie "Cast Away: Poza światem". Być zdanym jedynie na siebie, przebywać na wyspie, gdzie żywej duszy się nie znajdzie i uczyć się przystosowania do życia w tak strasznych okolicznościach - jacyś chętni? Okazuje się, że wspomnieni bohaterowie nie mieli przechlapane. Ich los to był dosłownie pikuś wobec losu głównego bohatera powieści Andy'ego Weira. Mieli bowiem mnóstwo wody, drzew, miejsc, które mogłyby zapewnić schronienie przed niesprzyjającą pogodą, a po obrośnięciu w piórka byli w stanie zapewnić sobie pożywienie. Sielanka jednym słowem.

A teraz wyobraźcie sobie, że mamy takiego rozbitka, samiuteńkiego na jałowej marsjańskiej pustyni, gdzie nie ma niewyczerpanych zapasów wody, pożywienia, schronienia czy przede wszystkim tlenu. Czymże jest pech takiego Robinsona Crusoe wobec sytuacji Marka Watney'a - jedynego człowieka na Marsie, który w wyniku niefortunnego łańcucha wydarzeń został na tej planecie sam jako jedyny członek marsjańskiej misji załogowej?


"Marsjanin" jest debiutancką powieścią Andy'ego Weira - człowieka, który w wieku 15 lat został zatrudniony w jednym z amerykańskich laboratoriów narodowych i który od tego czasu nieprzerwanie pracuje jako inżynier oprogramowania. Zajmuje się m.in. inżynierią kosmiczną i mechaniką orbitalną, dzięki czemu jego powieść przybiera bardziej charakter "science fact" niż science fiction. To informacja, o której chyba warto wspomnieć na początek w kontekście wiarygodności i realizmu w "Marsjaninie" - wszystkie wydarzenia, wszystkie zachowania i decyzje podejmowane przez główne postacie będą tu poparte zgrabnie opisanymi wyjaśnieniami w oparciu o chemię, astrofizykę czy mechanikę nieba, nie powinno więc być tu niedomówień i pytań w stylu "dlaczego ten bohater postąpił tak a nie inaczej".

Głównym bohaterem powieści jest Mark Watney - astronauta botanik, najniższej rangi w załogowej misji Ares 3, która niedawno wylądowała na Marsie. Po kilku dniach od rozpoczęcia badań Czerwonej Planety w bohaterów uderza potężna burza piaskowa. Watney zostaje ciężko ranny i odrzucony przez silny wiatr. Po odzyskaniu przytomności stwierdza, że został na Marsie sam - załoga nie mogąc go odszukać opuściła planetę uznając Watney'a za martwego. Pozbawiony kontaktu z Ziemią i załogą Mark jest istnym marsjańskim rozbitkiem, który może polegać jedynie na zdewastowanym przez wichurę obozie, niewielkich zapasach powietrza i żywności oraz własnej woli przetrwana. Autor szczędzi nam powolnego wprowadzania w historię - zaczynając od mocnego przytupu powieść startuje od słów:

"Mam całkowicie przesrane. To moja przemyślana opinia. Przesrane."

"Marsjanin" został napisany w formie dziennika tytułowego bohatera, który dokonuje kolejnych wpisów po przeżytych (choć nie po każdym) solach1. Taka forma, na którą składa się znaczna większość całej historii, sprawia, że chłonie się ją w dynamicznym tempie. Poza formą dziennika uświadczymy tu również wiele klasycznych dialogów prowadzonych przez załogę misji Ares 3 powracającą z Marsa na Ziemię i personel kontroli naziemnej, która odegra tu istotną rolę. Czytając "Marsjanina" nie mogłem uwolnić się w myślach od historii pewnego statku kosmicznego, zekranizowanej w 1995 roku przez Rona Howarda. Powieść Andy'ego Weira stanowi bowiem swoistą mieszankę feralnego lotu Apollo 13 i historii Robinsona Crusoe, który tak jak tytułowy Marsjanin, zdany był jedynie na siebie.

Powieść napisana jest bardziej naukowym i technicznym językiem, który Mark Watney przerabia na swój sposób pozwalający na głębokie zaangażowanie w historię nie tylko czytelnikowi pasjonującemu się astronomią czy astronautyką, ale też miłośnikom chemii, biologii czy fanom gatunku. Czy każdemu odbiorcy? Ucieszyłbym się, gdyby tak było, ale śmiem bardzo powątpiewać. Dlaczego?

Każde zachowanie, każdą decyzję, którą podejmuje Mark Watney, jest szczegółowo uargumentowywane przez niego samego. Po częstokroć takie objaśnienia opierają się na długich acz uproszczonych obliczeniach, skrupulatnym przedstawianiu reakcji chemicznych czy opisywaniu innych zjawisk związanych z astronomią, mechaniką orbitalną czy astrofizyką. Mnie osobiście szalenie się to spodobało, dzięki językowi obranemu przez autora powieści i jego zdolności przedstawienia rzeczy skomplikowanych w formie strawnej dla amatora astronomii. Opisywanie swoich zachowań bywa tak rozbudowane przez Watney'a, że ciężko mi sobie wyobrazić, by w ekranizacji nie dokonano pewnych uproszczeń - im mniej ich będzie, tym oczywiście lepiej. Niestety dla czytelnika niezaangażowanego w tę tematykę lub oczekującego więcej akcji i niedomówień na zasadzie "bo tak", powieść może przez to sprawiać wrażenie nudniejszej, zbyt technicznej, powolnej, nawet mimo dominacji narracji pierwszoosobowej, która zapewnia wysokie tempo czytania tej historii.


Watney świadom zagrożeń... Fragment nr 1
"Tak więc sytuacja wygląda następująco. Utknąłem na Marsie. Nie mam jak uzyskać połączenia z Hermesem2 ani Ziemią. Wszyscy myslą, że umarłem. Jestem w Habiezaprogramowanym na przetrwanie trzydziestu jeden dni.
Jeśli oksygenator się zepsuje, uduszę się. Jeśli system odzyskiwania wody się zepsuje, umrę z pragnienia. Jeśli zostanie naruszona hermetyczność Habu, mniej więcej eksploduję.
Jeśli żadna z tych rzeczy się nie wydarzy, w końcu skończy mi się jedzenie i umrę z głodu. Mam przesrane."

Watney jako botanik... Fragment nr 2
"Hab ma bardzo zaawansowane toalety. Gówno jest zazwyczaj liofilizowane, potem zbierane w szczelnych torebkach i porzucane na powierzchni. (...) Znalazłem duży pojemnik i nalałem do niego trochę wody,a  potem wrzuciłem suszone fekalia.
Od tego czasu moja kupa też tam trafiała. Im gorzej pachnie, tym lepsze reakcje tam zachodzą. Oto bakterie przy pracy!
Jak przyniosę trochę marsjańskiej ziemi, to będę mógł ją zmieszać z odchodami i rozłożyć na większej powierzchni, a potem posypię na górze ziemską glebą. (...)  W ciągu tygodnia marsjańska ziemia będzie gotowa na to, aby mogły w niej wykiełkować rośliny.
Dupa pracuje na moje utrzymanie tak samo jak mózg."

W "Marsjanie" pojawia się dużo elektronicznych gadżetów... Fragment nr 3
"Każdy członek misji miał swojego laptopa. Tym samym mam do dyspozycji sześć. Raczej, miałem sześć. Teraz mam pięć. Pomyślałem sobie, że laptop będzie działał na zewnątrz. To tylko elektronika, nie? Będzie wystarczająco ciepły, żeby działać przez krótki czas na zewnątrz, no i nie potrzebuje powietrza.
Natychmiast się rozwalił. Ekran poczerniał, zanim opuściłem śluzę. Wygląda na to, że L w LCD nie znalazło się przypadkiem. Znaczy, że to jest ekran ciekłokrystaliczny. Zgaduję, że albo kryształy wyparowały, albo się zamroziły.
Może napiszę opinię klienta: 'Zabrałem go na powierzchnię Marsa i przestał działać. 0/10'"

W powieści Mark Watney często opiera się na rozwiązaniach opracowywanych przez personel takich jednostek jak NASA Jet Propulsion Laboratory (których materiały często Wam przedstawiam w innych tekstach na blogu), wskrzesza marsjańskiego Pathfindera, wykorzystuje swoje botaniczne zapędy do prowadzenia własnej hodowli ziemniaków, starając się jak najdłużej dokonywać działań, które utrzymają go przy życiu, mimo, że prędzej czy później i tak może zacząć głodować i umierać. Chociaż czytając powieść jesteśmy świadkami dramatu, osobowość jaką Weir nadał tytułowej postaci sprawia, że wielokrotnie można się uśmiechnąć i odreagować koszmarną sytuację, w której Watney się znajduje.

Te stosunkowo częste cięte riposty Watney'a sprawiają, że powieść czytało mi się lekko - i właśnie z jednej strony traktuję to jako zaletę, ale z drugiej jako wadę. Sytuacja, w jakiej się znalazł Mark jest doskonałą podstawą do wprowadzenia dreszczowego klimatu, w którym zaakcentowane powinny być - w moim subiektywnym odczuciu - przede wszystkim emocje strachu, rozczarowania takim rozwojem wydarzeń. Osobowość, jaką autor nadał tytułowej postaci utrudniała mi odczuwanie prawdziwego dreszczu emocji, sprawiając, że powieść w ogólnym wydźwięku jest mocno pochylona w stronę przygodowego klimatu. Emocje strachu oczywiście również Mark Watney przejawia, ale są one dla mnie trochę zbyt słabo zaakcentowane.

Czytaj też: "Marsjanin" (2015) - zwiastun, przemyślenia, oczekiwania

Nie mogę ocenić tej powieści nisko, w odróżnieniu od ostatniego filmowego niewypału pana Nolana. W gatunku science fiction często kopie się ten pierwszy element na rzecz drugiego, w którym ciężko o ręce i nogi - nawet jak na fikcję. W kosmicznych klimatach rzadko znajduje się obecnie duże porcje realizmu, a taka astrofizyka często jest pojęciem abstrakcyjnym, którym twórcy nie zaprzątają sobie zbytnio głowy. Pod takimi względami "Marsjanin" pozytywnie wyraźnie się wyróżnia. No i nie ma zbyt wiele patosu (owacje na stojąco!), banału czy pretensjonalności też jak na lekarstwo (ucz się tego, panie Nolan). W pewnych momentach patos bywa wyczuwalny bardziej, niż przez większość powieści, ale w porównaniu z takim "Interstellar" są to śladowe, w pełni dla mnie akceptowalne ilości. „Książka, której po prostu nie mogłem odłożyć! Stanowi bardzo rzadką kombinację dobrej, oryginalnej historii, z interesującymi, realistycznymi postaciami i fascynującą dokładnością techniczną.” – napisał o „Marsjaninie” Chris Hadfield, dowódca 35. Ekspedycji Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Nie pozostaje mi nic innego jak się podpisać pod tymi słowami.


Coś dla chemików... Fragment nr 4 i 5:
No kurna. Wpadłem na rozwiązanie.Użyję RTG. RTG (radioizotopowy generator termoelektryczny) to wielkie pudło plutonu. Ale nie takiego, jakiego używa się w bombach atomowych. Nie, nie. Ten pluton jest dużo bardziej niebezpieczny! Pluton-238 jest ekstremalnie niestabilnym izotopem. Jest tak radioaktywny, że sam z siebie rozgrzeje się do czerwoności. Jak sobie możecie wyobrazić, materiał, który dosłownie może usmażyć jajko promieniowaniem, jest tak jakby niebezpieczny.
(...)
Potem pojechałem po RTG. Był tam, gdzie go zostawiłem, w dziurze, cztery kilometry dalej. Tylko idiota trzymałby to coś blisko Habu... tak więc zabrałem to do Habu.
(...)
Problem z małymi zbiornikami ciśnieniowymi polega na toksyczności CO2. Można mieć cały tlen świata, ale jak stężenie CO2 wzrośnie powyżej jednego procenta, to człowiek zaczyna się robić senny. Przy 2 procentach czuje się, jakby był pijany. Przy 5 procentach trudno zachować przytomność. Osiem procent po pewnym czasie człowieka zabije. Przeżycie to nie kwestia tlenu, tylko usuwania CO2. Wynika z tego, że potrzebuję regulatora, ale nie potrzebuję oksygenatora przez cały czas. Muszę tylko wyciągnąć CO2 z powietrza i dopełnić je tlenem. W dwóch dwudziestopięciolitrowych zbiornikach mam pięćdziesiąt litrów tlenu. To pięćdziesiąt tysięcy litrów w postaci gazowej, starczy na osiemdziesiąt pięć dni."

Ale by nie było zbyt wesoło, pamiętajmy, że to dramat tytułowego bohatera... Fragment nr 6:
"Wiecie co?! Pieprzyć to! Pieprzyć tę śluzę, pieprzyć ten Hab, pieprzyć tę całą planetę! Naprawdę, starczy! Mam już dość! Za kilka minut skończy mi się powietrze i będę potępiony, jeśli spędzę je, grając w tę marsjańską gierkę. Mam tego tak dość, że zaraz się porzygam! Wszystko, co muszę robić, to siedzieć tu.
Powietrze ucieknie, a ja umrę. Będzie ze mną koniec. Koniec z płomiennymi nadziejami, koniec z łudzeniem się i koniec z rozwiązywaniem problemów. Starczy mi, k###a, tego!".


Podsumowując, uważam, że "Marsjanin" jest zdecydowanie wart jednego miejsca w domowej biblioteczce. Napisany językiem, który powinien przypaść do gustu wielu z Was, ale też w sposób, który spore grono może zdecydowanie odbierać jako nudny. Sam śledziłem ją z dużym zaangażowaniem, starając się jak tylko możliwe wczuć w sytuację tytułowego bohatera. Te 382 strony powieści wchłonąłem na dwie porcje, przy czym po pierwszej zostawało już tylko 90 stron. Sposób narracji i rozwój akcji znacznie utrudniał odkładanie książki na półkę. Dużo emocji (mogłoby być więcej klimatu grozy), sporo humoru w czasie przemyśleń tytułowego bohatera, a wszystkie działania argumentowane w możliwie dużej zgodności z astrofizyką, chemią czy mechaniką orbitalną.

Ten literacki debiut Andy'ego Weira jest doskonałym materiałem na ekranizację, którą zobaczymy pod koniec 2015 roku w reżyserii Ridleya Scotta. W mojej głowie od dawna trwa już wielkie odliczanie do premiery. Jeśli pan Scott nie odejdzie znacznie od charakteru powieści, ale doda więcej klimatu grozy, może wyjść z tego całkiem dobry dreszczowiec. Jeśli zaś Scott z tego zrezygnuje - i tak powinno czekać nas dobre dramatyczne widowisko w klimacie "Apollo 13" pomieszanym z "Cast Away", w którym realizm i zgodność z nauką zagrają pierwsze skrzypce. Wam, jako czytelnikom astronomicznego bloga, historię napisaną przez Andy'ego Weira z czystym sumieniem mogę polecić. Chciałbym, żeby ekranizacja była równie dobra co powieść, której posyłam wysokie 9 punktów. A teraz chyba zjem sobie jakiegoś ziemniaka...

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu AKURAT i Business & Culture.


Tytuł: Marsjanin,
Tytuł oryg. The Martian;
Autor: Andy Weir;
Tłumaczenie: Marcin Ring;
Wydawnictwo Akurat;
Premiera w Polsce: 19.11.2014 r.;
Oprawa twarda, stron: 382;
Czas na przeczytanie ~10,5 godziny ;-)

1 - sol- doba marsjańska licząca 24 godziny 39 minut 35 sekund
2 - Hermes - stacja, na którą udali się załoganci misji Ares 3 po opuszczenia Marsa z przeświadczeniem o śmierci tytułowego bohatera i którą zmierzają w drogę ku Ziemi,
3 - Hab - określenie habitatu, bazy stanowiącej schronienie dla astronautów przebywających na Marsie


Bądź na bieżąco ze zjawiskami astronomicznymi i zapleczem amatora astronomii - dołącz do stałych czytelników bloga na Facebooku.
Aktywność na blogu możesz też śledzić przez profil GooglePlus.

Komentarze

  1. Ale mi smaka na lekturę narobiłeś!
    Na ten tytuł pewnie poczekam, aż moja biblioteka zakupi, ale, korzystając z okazji poproszę - może zaproponujesz coś bardziej dostępnego i ciekawego do przeczytania. Ostatnio łaknę s-f z naciskiem na science, ale, co biorę, to gniot jakiś... :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze mówiąc, we współczesnej literaturze tego gatunku nie gustuję. Trudno mnie w tym względzie przekonać do złapania jakiejś nowej pozycji zamiast sięgania po starsze klasyki, nawet dobrze już znane... A tych jest dużo i jeszcze jest sporo do ogarnięcia :-)

      Ne będę zbyt oryginalny proponując starsze tytuły, ale spróbujmy. Artur C. Clarke - 2001: Odyseja kosmiczna (jak dla mnie równie świetna co ekranizacja) oraz w miarę chęci jej kontynuacje. "Spotkanie z Ramą" - też od Clarke'a - warto znać, dobrze się czyta. Kolejne części ponoć dużo słabsze (cykl posiada cztery), ale ich nie czytałem. Powieści Lema na pewno w bibliotece będą mieli - tutaj można rzucić wiele pozycji, choćby "Solaris", Opowieści o pilocie Pirxie - wszystkie jak leci, "Powrót z gwiazd" - jedna z ciekawszych. Jeszcze do Clarke'a - "Młot Boga" z nieco nowszych - jeśli nie straszna lawina pojęć z fizyki, matematyki czy astronomii - w "Marsjaninie" też tego sporo (może tej matematyki mniej), ale obie dobrze się czyta. Pozdrawiam :-)

      Usuń
  2. Dziękuję!
    Odyseję kosmiczną czytałam, Lema większość także. Lawina pojęć z fizyki czy matematyki mi nie straszna, wręcz przeciwnie ;-)
    Sprawdzę resztę propozycji :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zapowiada się ciekawie:) Dziś próżno szukać dobrych pozycji sci-fi z naciskiem na sci, które zamiast być "na 5 minut" przeszłyby próbę czasu. Recenzja świetna, Marsjanin na pewno zagości na moim biurku. Warto dodać, że tytułową postać w filmie zagra Matt Damon, którego mogliśmy zobaczyć w Interstellar :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jego roli z "Interstelllar" wolę nie pamiętać! :-) Natomiast inną ciekawostką jest to, że w "Marsjaninie" zagra również inna osoba z tego filmu - Jessica Chastain, która grała dorosłą córkę McConaughey'a. Tej roli też wolę nie pamiętać... Grunt, że powieść Weira jako podstawa do ekranizacji jest bardzo solidna, oby nie zostało to zmarnowane przez Scotta.

      Usuń
  4. Farciarz... znaczy z Ciebie bo z Watney'a to chyba raczej nie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Watney raczej nie, ale na upartego to może jeszcze się ewentualnie cieszyć, że nie został sam na Wenus... :-)

      Usuń
  5. Boże, kto tę książkę tłumaczył? Dno dna. Poczytajcie: http://pawelpollak.blogspot.com/2016/03/siejemy-ziemniaki-czyli-kosmiczna.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe. Zauważyłem że teraz ogólnie w sieci jest moda na jechanie po "Marsjaninie" zarówno po powieści jak i po ekranizacji gdyż była największym przegranym Oscarów, ale ta krytyka jest przynajmniej uzasadniona i dotyczy nie tyle powieści co jakości przekładu na nasz język. Czyli w sumie stawia "Marsjanina" na jeszcze wyższym piedestale, tyle że przekład kulawy. No ale ilu ludzi czyta oryginały. Wychodzi na to, że tłumaczom coraz bardziej nie można ufać.

      Usuń
    2. Przebiłbym Twoje pytanie - ilu ludzi czyta cokolwiek? Nie jest wesoło. Niestety ja sam jako czytelnik obojętnie jakiej książki zakładam z góry, że mogę ufać przekładowi jeśli jest ona tłumaczeniem zagranicznego utworu. Na szczęście dla "Marsjanina" opisana sytuacja nie ma wpływu na zmniejszenie jakości powieści, ale rzutuje na jej nasze tłumaczenie. Ta sprawa zresztą nie dotyczy tylko literatury, ale też choćby kina. W filmach taki problem jest codziennością, polskie wersje językowe produkcji zagranicznych bardzo często kompletnie odstają od oryginalnych kwestii wypowiadanych przez aktorów, co obeznani z danym językiem obcym wyłapują momentalnie choćby w długich rozbudowanych zdaniach, z których tłumacz przekłada nam dwa-trzy słowa wypaczając sens oryginalnej wypowiedzi czy np. często przytaczany przez widzów problem udawania przez wielu tłumaczy braku obecności wulgaryzmów i zastępowanie ich zwrotami wywołującymi nienaturalny efekt, wręcz komizm, całkowicie przeciwny względem efektu zamierzonego przez reżysera. Takich przykładów można by mnożyć i mnożyć.

      Usuń

Prześlij komentarz

Zainteresował Ciebie wpis? Masz własne spostrzeżenia? Chcesz dołączyć do dyskusji lub rozpocząć nową? Śmiało! :-)
Jak możesz zostawić komentarz? - Instrukcja
Pamiętaj o Polityce komentarzy

W komentarzach możesz stosować podstawowe tagi HTML w znacznikach <> jak b, i, a href="link"